Notatki z Ameryki
Opublikowano 2009-01-29
Rozmawiamy z Maciejem o sensowności pobytu polskich dominikanów w Stanach Zjednoczonych, a konkretnie w Providence Academy. Jest to dla braci trudny moment, bo po okresie początkowego entuzjazmu, przekonują się, że w tym momencie nie wprowadzą w życie planu duszpasterskiego, z jakim przychodzili do Minneapolis.
Powoli zaczynam odczuwać zmęczenie. Przesiadywanie z braćmi do późna w nocy, pisanie notatek, gdy oni idą spać i wstawanie razem z nim przed świtem, na dłuższą metę mi nie służy. Dziś ostatnia msza w Providence Academy, pożegnanie z Jackiem, Todem ? dyrektorem szkoły, Nancy ? dyrektorką podstawówki, śniadanie, pakowanie i wyruszamy z Maciejem na lotnisko. Po drodze zwiedzamy Bazylikę Our Lady w Minneapolis oraz kościół Matki Bożej w Lourdes.
Największe wrażenie podczas zwiedzania zrobiły na mnie konfesjonały. Maciej zaglądał do niektórych i stwierdzał, że służą w tej bazylice jako magazyny na kartony i inne rupiecie.
Nie chciałem wierzyć dopóki nie podszedłem do kolejnego. W środku był kantorek dla sprzątających bazylikę. ?Widziałem przy wejściu, że spowiedź jest tutaj tylko przez godzinę, raz w tygodniu? skomentował Maciej. Podobno Stany Zjednoczone, to taki kraj, gdzie każde twierdzenie jest zarówno prawdziwe i nieprawdziwe. Wszystko zależy od tego, gdzie się popatrzy. W pierwszym dniu pobytu w Minneapolis pisałem o tym jak bracia pomagali księdzu Kevinowi w spowiadaniu, a po czasie tej spowiedzi wnioskowałem, że nie ma tu kryzysu spowiedzi. W ostatnim dniu zajrzałem do konfesjonału w bazylice i pomyślałem coś dokładnie odwrotnego.
Po drodze rozmawiamy z Maciejem o sensowności pobytu polskich dominikanów w Stanach Zjednoczonych, a konkretnie w Providence Academy. Jest to dla braci trudny moment, bo po okresie początkowego entuzjazmu, przekonują się, że w tym momencie nie wprowadzą w życie planu duszpasterskiego, z jakim przychodzili do Minneapolis. Szkoła chce mieć kapelanów do odprawiania mszy św. i prowadzenia katechezy, dominikanie chcieliby być duszpasterzami prowadzącymi młodzież do Boga. Mówię Maciejowi, że warto ten trudny moment przetrwać. Według mnie paradoksalnie różnica oczekiwań założycieli szkoły i propozycji dominikanów świadczy o sensowności naszej obecności w USA. Mamy Kościołowi katolickiemu w USA do zaproponowania coś, czego Amerykanie w tym momencie nie znają. Duszpasterstwo w formie, jaką znamy z naszych klasztorów, z oaz i różnego rodzaju wspólnot obecnych w Kościele polskim i europejskim jest ważną i sensowną propozycją. Nie przychodzimy realizować amerykańskich koncepcji, nie jesteśmy najemnikami na cudzym polu, do których należy wykonanie cudzych planów. Być może bezsensowna byłaby sytuacja, gdybyś pojawili się tylko po to, by zaradzać brakowi księży w amerykańskim kościele. Przynosimy jednak świeżą formę duszpasterstwa i nic dziwnego, że nie zostaje ona od razu zaakceptowana. A że staje ona trochę w poprzek duchowi amerykańskiemu, bazującemu na tradycji protestanckiej i dążeniu do wymiernego sukcesu, to nie szkodzi. Czasami trzeba być znakiem sprzeciwu. Nie chodzi przecież o to, by cokolwiek niszczyć, ale by zastaną rzeczywistość przekształcać, a wiarę naszych braci Amerykanów pogłębiać. Gdy Jacek rysuje wizje współpracy polskich i amerykańskich dominikanów na tutejszych uniwersytetach, gdy przekonuje, że istnieje tu wielka luka w misji Kościoła, którą my wraz z amerykańskimi braćmi możemy zapełnić, gdy twierdzi, że miejsca dla duszpasterzy akademickich czekają, to brzmi to fantastycznie, zwłaszcza po doświadczeniach takich jak Providence Academy. Jednak głoszenie Ewangelii nie opiera się na kalkulacji szans na sukces, ale na powołaniu, by iść na krańce świata i głosić Dobrą Nowinę o Jezusie. Jedynym uzasadnieniem naszej obecności jest wierność Ewangelii, bez względu na to, czy się to komuś podoba czy nie. Nie wiem czy uda się zaszczepić na gruncie amerykańskim propozycję duszpasterstw dominikańskich, ale jestem przekonany, że warto próbować. Żegnam się z Maciejem i wsiadam w samolot do Nowego Jorku. Przede mną ostatni etap amerykańskiej podróży.
Z lotniska JFK odbiera mnie jak zwykle w czasie tej podroży Andrzej i jak zwykle zabiera mnie na zakupy. Tym razem są to zakupy według przygotowanej wcześniej kartki. W jednym sklepie kupujemy sól do posypywania oblodzonych ulic, a w następnym wielki kosz produktów spożywczych. W drodze na Manhattan Andrzej zbacza z trasy i przejeżdża przez parafię na Bronksie, w której zaczynał praktykować bycie nowojorskim księdzem. Wskazując poszczególne budynki, kwartały i ulice i opowiada ?Znajomy policjant doradzał mi, bym nie chodził sam po tych blokach. A jakbym koniecznie musiał, to miałem wezwać na pomoc policję. Proboszcz doradzał mi, bym idąc z metra nie szedł tą ulicą, bo mogę nie wrócić do domu. Tu był i jest nadal zakład dla trudnej młodzieży. Właśnie stoi przed nim policyjna furgonetka z zakratowanymi oknami. Na tych drutach wisiały jeszcze niedawno buty, czyli oznaczenia granic terytoriów poszczególnych gangów. Teraz nie wiszą, bo widocznie jeden gang opanował cała okolicę. 75% ludzi stanowili za moich czasów Latynosi, a ja nie znałem hiszpańskiego?. Pytam czy dla ludzi miało jakieś znaczenie, że był księdzem. ?Jak sobie zapracowałem na poważanie, to miało znaczenie. Przychodzili, rozmawiali, okazywali zaufanie?. ?A ile ci zajęło wypracowanie tego zaufania? ? pytam znowu. ?U proboszcza ponad rok, u ludzie trochę mniej? ? odpowiada Andrzej. Zdjęcia z Bronxu nie ma, bo się nie zatrzymywaliśmy. No i było już ciemno, gdy przez niego przejeżdżaliśmy.
Gdy wjeżdżaliśmy na ulicę przy której stoi nasz klasztor, Andrzej zadzwonił do Wojciecha Morawskiego: ?Jesteśmy. Podeślij wszystkich, których masz pod ręką?. Gdy zaczynaliśmy wyjmować z samochodu zakupy, pojawił się Wojtek i Marek Pieńkowski i wspólnymi siłami przenieśliśmy towary do klasztoru. Miło było patrzeć na to pospolite ruszenie. Może się nie orientuję, może żyłem do tej pory w za dużych klasztorach, ale jakoś nie pamiętam z Polski sytuacji, by prokurator przywożąc zakupy, zwoływał braci, by mu pomogli wynieść je z samochodu.
O czym teraz myślisz?