Notatki z Dalekiego Wschodu
Opublikowano 2009-04-23
Podróżowanie w klimacie podzwrotnikowym nie jest najłatwiejszym zadaniem dla Europejczyka. Niby nic wielkiego dzisiaj nie zrobiłem. Wjechałem 400 metrów nad powierzchnię ziemi, pędziłem przez Tajwan z prędkością ponad 300 kilometrów na godzinę oraz przespacerowałem się po chińskim targu wdychając egzotyczne zapachy i chłonąc niecodzienne widoki, a zmęczony jestem okrutnie.
Pierwszym punktem naszego programu jest wjazd na wieżowiec Taipei 101, którego nazwa pochodzi od liczy pięter tego budynku. Po drodze zauważam, że na peronach stacji metra są wymalowane pasy pokazujące, gdzie ma się ustawiać kolejka ludzi wsiadających do wagonu. Co najciekawsze, ludzie ustawiają się karnie właśnie w tych miejscach i czekają na pociąg. Nadziwić się nie mogę, że tak się właśnie dzieje. Cztery osoby na peronie, każda z nich może sobie wybrać inne drzwi do metra, ale ustawiają się w kolejkę w wyznaczonym miejsce. ?Wrodzona konfucjanizm? ? stwierdza Andrzej. Przy okazji przejazdu metrem mój współbrat wyjaśnia mi tajniki chińskiego sposobu myślenia. Gdy zauważam, że wagoniki linii, w której jedziemy wyprodukował Siemens, mówi, że każda linia posługuje się wagonikami innego producenta. Władze każdego europejskiego miasta, potrzebując nowy tabor do metra, zorganizowałby przetarg i wybrały producenta, który dostarczyłby pociągi. Wielkość zamówienia wpłynęłaby na obniżenie ceny. Jednolity system kolejek, obniżyłby też koszty szkolenia kolejarzy i obsługi technicznej. Teraz przecież trzeba innych fachowców od każdego rodzaju pociągów. Tak postąpiliby Europejczycy, ale nie Tajwańczycy. Przydzielili oni każdemu producentowi jedną linię, by nikt nie czuł się pokrzywdzony. Tak jest bowiem sprawiedliwie.
?Chińczyk w interesach zostawi ci wolną przestrzeń, nie wykorzysta wszystkich swoich atutów, nie puści konkurenta w skarpetkach. Odbywa się to przy milczącym założeniu, że ty postąpisz podobnie, gdy w przyszłości będziesz stroną mającą przewagę? ? tłumaczył mi Andrzej. Dodał przy tym, że gdyby ktoś próbował wykorzystać taką łagodność i coś wygrać dla siebie, to musi być przygotowany, że chińczyk stanie się wtedy kimś twardym i nieustępliwym. Podobnie jest w życiu zakonnym. Bracia z Tajwanu są bardzo mili i otwarci dla tych dziwnych Polaków, ale gdyby któryś z polskich dominikanów próbował coś im narzucić albo postawić twarde wymagania, dowie się szybko, że jest już chyba zmęczony i przydałby mu się odpoczynek w ojczyźnie.
Podjeżdżamy pod metrem pod wieżowiec. Wygląda tak strzeliście, że trudno go zmieścić w obiektywie aparatu. Przed bramkami grzeczny pan mundurowy zabiera nam bagaże, wydaj kwit i możemy wsiadać do windy. Przed wejściem do szybu certyfikat stwierdzając, ze 101 jest najwyższym budynkiem świata. Podobno już niedługo przestanie, bo w Dubaju powstaje coś wyższego, ale póki co, jeszcze dzierży palmę pierwszeństwa. Ruszamy windą i wkrótce osiągamy prędkość 60 kilometrów na godzinę. Po 45 sekundach jazdy oglądamy panoramę stolicy z wysokości 388 metrów. Patrzę na zachód, ale Polski na horyzoncie nie widać.
Prosto z wieżowca udajemy się na stację i wsiadamy do THSR-u, czyli tajwańskiego szybkiej kolei. Podobno jeździ szybciej od japońskiego shinkansena, bo jest nowa, oddana do użytku zaledwie dwa lata temu. Przemierzamy cały kraj od północy na południe, przekraczamy zwrotnik raka i po dwóch godzinach wysiadamy na stacji Zuoying w Kaohsiung. Przy okazji tej podróży Andrzej opowiada sytuacji analogicznej, jak w przypadku przetargu na tabor do metra. Gdy rząd ogłosił przetarg na budowę linii szybkiej kolei z północy na południe kraju, do przetargu wystartowali Japończycy i Niemcy. Tajwańczycy, chcąc postąpić według sprawiedliwości powierzyli jednym budowę odcinka południowego, drugim północnego, sugerując jednocześnie producentom zintegrować oba systemy. Niemcy stwierdzili, że koszty integracji sprawiają, że inwestycja staje się nieopłacalna i wycofali się z projektu. W ten sposób kolej wybudowali Japończycy. Na stacji w Zuoying panuje miły chłodek. Przed stacją pogoda podzwrotnikowa.
W ten sposób dotarliśmy do miasta, w którym mieści się trzeci z dominikańskich klasztorów, będący domem przełożonego dominikanów. Na co dzień żyje tu i pracuje o. Angelik. Zostajemy bardzo miło przyjęci przez tutejszą wspólnotę. Po różańcu, medytacji i nieszporach. Idziemy na wspólna kolację. Jeden z braci, słysząc, że jestem na Tajwanie od poniedziałku i że dzielnie próbuję jeść pałeczkami, idzie do kuchni i przynosi mi widelec. Mieszka tu też kilku niemieckich dominikanów, z rozwiązanego przed laty wikariatu. Jeden z nich 84-letni ojciec opowiada, że urodził się w Raciborzu i nosi polskie nazwisko. Na koniec kolacji przeor pokazuje lodówkę, zaprasza do korzystania z wszystkiego, co się w niej znajduje i prosi, by się czuć jak u siebie w domu. Jutro obejrzymy szkołę św. Dominika, na terenie której mieści się klasztor.
Na koniec dnia, Andrzej chce mi okazać nocny targ. Chodzimy między licznymi straganami, na którym oglądamy egzotyczne owoce, związane kraby, śmierdzące serki tofu, wyciskanie soku z trzciny cukrowej i tysiąc innych cudów. Przy jednym straganie Andrzej chciał mnie poczęstować nieznanym mi owocem i zaczął negocjacje z panią sprzedawczynią, ale zakończyły się one fiaskiem, bo owoc okazał się niemiłosiernie drogi i go nie skosztowałem.
O czym teraz myślisz?