Notatki z Dalekiego Wschodu
Opublikowano 2009-04-27
Po mszy i śniadaniu wsiadamy do samochodu i znanymi Andrzejowi skrótami omijającymi największe poranne korki jedziemy na lotnisko. Krótka odprawa i żegnamy się z Andrzejem.
Czekając na samolot czytam maila od Wojtka Golubiewskiego. Mój współbrat prostuje błędy i przeinaczenia, które zauważył podczas czytania mojej relacji z Tainanu, dopowiada też fakty, które umknęły mojej uwadze. Myślę, że dla prawdziwości szkicowanego w tych notatkach obrazu warto przytoczyć jego maila. Muszę przy tym pokornie przyznać, że zanim notatki przemienię na tekst drukowany, trzeba będzie solidnie skonsultować się z braćmi. Dziennikarski obraz złożony z impresji łapanych podczas tygodniowego pobytu mógłby pewne sprawy zafałszować. Na szczęście obaj: Andrzej i Wojtek planują przyjazd do Polski w czasie wakacji.
Oto uwagi Wojtka:
Przeczytałem twoją relację i chciałem jednak sprostować kilka spraw.
Pierwsza ? to uwagi co do stagnacji ? chodził mi raczej o taki ogólny klimat kościelny ? nie zamierzałem braciom z prowincji różańcowej zarzucać braku ducha misyjnego, bo wielu z nich bardzo ciężko od wielu lat tu haruje z wielkim oddaniem w parafiach i to też do pracy misyjnej należy, ja też nie wiem o wszystkich inicjatywach z przeszłości. Poza tym są tak spektakularne ewangelizacje jak choćby ta Ricardo, inni stracili zdrowie pracując w trudnych warunkach z Aborygenami, głoszą Ewangelię w więzieniach, docierają do młodych, jeżdżą z seriami rekolekcji. Ocena braci jako nie podejmujących misji, którą mi przypisałeś, jest wobec nich bardzo niesprawiedliwa. Gdybyś mnie spytał wprost o ocenę pracy misyjnej braci na pewno nie odniósłbyś takiego wrażenia. Wielu tu na prawdę bardzo intensywnie pracuje.
Po drugie, do bierzmowania przygotowuje Latynosów Luis, przełożony domu, nie ja, a rekolekcje przygotowujemy wspólnie z braćmi, ja jestem może trochę bardziej emocjonalnie w to zaangażowany, bo jakoś bardzo mi na tych Latynosach zależy, ale to od początku do końca dzieło wspólne, dzieło domu i wikariatu. To, że bracia nie wpadli na pomysł pracy z nimi może wynikać z faktu, że tylko ja mam zajęcia na uniwerku, gdzie miałem okazję Latynosów spotkać. Wcześniej msza po hiszpańsku była raz w miesiącu u jezuitów. Bracia mogli zupełnie nie mieć pojęcia o tym, że istnieje taka szczególna potrzeba. Wkrótce po tym, gdy ja zgłosiłem rozpoczęliśmy msze (nie wyłącznie ja je odprawiałem) jako odpowiedzialność domu.
To co napisałeś w relacji ze spotkania ze mną stawia moich braci tutaj w niezbyt dobrym świetle, a szkoda, bo nie taka była moja intencja. Przecież uczę się od nich kontaktu z Tajwańczykami, podpatruję ich pracę i cieszę się z ich wielkiej braterskiej życzliwości, a gdy trzeba pomocy.
I jeszcze o tej transcendencji. W chińskiej wizji świata trudniej o koncepcję Boga, który byłby całkowicie inny i całkowicie poza. Ale też to nie znaczy, że nie mają eschatologii. Taoiści mają wielopiętrowe piekło, a buddyści wierzą w wędrówkę dusz.
Zamykam komputer i powoli przygotowuję się do wejścia na pokład samolotu, którym wrócę do Japonii.
Wkrótce koła jumbo jeta odrywają się od pasa startowego i Tajwan zostaje za mną. Trzy godziny lotu to dobry czas na pierwsze podsumowanie. Nie potrafię jednak zrobić szybkiej syntezy wszystkiego, co widziałem i słyszałem. Niech formą rozstania z wyspą będzie rozmowa, którą wczoraj przeprowadziłem z Andrzejem Wójcikiem. Poniżej zamieszczam jej nieautoryzowane fragmenty. Myślę, że jego wypowiedzi pozwalają uporządkować nieco wiedzę o dominikanach na Tajwanie.
Jak byś opisał sytuację dominikanów na Tajwanie?
Mamy tu dwie jednostki dominikanów: chiński wikariat Matki Bożej Królowej Chin, do którego należy dwudziestu kilku braci oraz wikariat hiszpańskiej prowincji misyjnej Różańca Świętego, w którym pracuje około 15 braci. Pierwsza jednostka prowadzi dwie parafie, dużą szkołę średnią St. Dominic High School oraz dwóch ojców wykłada na uniwersytecie Fu Jen. Prowincja różańcowa prowadzi głównie działalność parafialną i ma na Tajwanie chyba osiem parafii. Warto zaznaczyć, że praca parafialna jest prowadzona w języku tajwańskim. Niestety nie ma wielkiej współpracy między obiema jednostkami. Zdarzają się wzajemne odwiedziny z okazji świąt czy dnia wspólnoty, ale są to raczej kontakty kurtuazyjne. Mówiąc o dniu wspólnoty, warto zaznaczyć, że na Tajwanie jest kilka tysięcy świeckich dominikanów.
Co jest najważniejszym wezwaniem, które stoi przed naszym zakonem?
Myślę, że najważniejszym wezwaniem ad intra jest integracja działań dominikanów. Jak do tej pory nie udaje się stworzyć wspólnego dzieła, które angażowało braci z poszczególnych jednostek. Jeśli ktoś chce tu coś robić, musi się zdecydować na przynależność do wikariatu chińskiego albo prowincji misyjnej.
Wielokrotnie w naszych rozmowach pojawiał się wątek Chin kontynentalnych, apostolstwa na kontynencie. Czy jest w Was pragnie podjęcia misji na terenie Chin?
Niewątpliwie. Dziś istnieje możliwość wyjazdów o charakterze turystycznym, odwiedzania braci, którzy tam żyją i udzielanie im wsparcia formacyjnego. Oni bardzo czekają na świadectwo życia, na to, że potrafimy im przekazać doświadczenie bycia w zakonie, pozwolimy im doświadczyć ich bycia w Kościele powszechnym. Możemy im przekazywać otuchę, że nie są zostawieni sami sobie, zapomniani na końcu świata.
Czy możliwe jest coś więcej? Prawo państwowe nie pozwala w tym momencie na wyjazd misyjny do Chin, nie pozwala prowadzić tam otwartej działalności duszpasterskiej. Możliwy jest tam co prawda dłuższy pobyt, ale musi on mieć inne uzasadnienie. Można tam zamieszkać w charakterze uczącego się języka chińskiego, tai-chi, kung-fu lub uczącego Chińczyków języka obcego, filozofii zachodniej, jakieś wiedzy specjalistycznej. Można też postarać się o znalezienie tam pracy w charakterze pracownika jakiegoś uniwersytetu, inżyniera czy biznesmana.
Wyczuwam w was, Polakach żyjących na Tajwanie wyczekiwanie na moment, gdy sytuacja w Chinach się zmieni i będziecie mogli tam pojechać jako misjonarze, że Tajwan jest dla Was tylko poczekalnią. Podejrzewam, że to wyczekiwanie jest obecne nie tylko w Polakach, ale i wśród braci z innych krajów.
Tak czekamy, na taką zmianę. Nie łączyłbym jednak tej kwestii z Tajwanem. Fakt, że tu przebywamy jest związany z faktem, że możemy się tu uczyć języka i poznawać kulturę chińską. Delikatną sprawą pozostaje jednak kwestia tożsamości Tajwańczyków, dylematu czy chcą być częścią Chin czy nie. To są delikatne sprawy, w które nie chciałbym wchodzić. W każdym razie nieprawdziwe byłoby mniemanie, że w momencie zmiany, o której mówimy, wszyscy dominikanie z Tajwanu, wyjadą na kontynent.
Angelik Kicała stwierdził, że chce zostać na Tajwanie, a Wojciech Golubiewski, że jeśli nie będzie możliwości pracy w Chinach, to on nie odnajduje w sobie powołania do bycia misjonarzem na Tajwanie.
To są dwa różne światy. Doświadczenie historyczne Tajwanu, to doświadczenie bycia wyspą, która przechodziła z rąk do rąk. Była kolonią Hiszpanów, Holendrów, Chińczyków, Japończyków, wreszcie po wojnie wielki wpływy mieli to Amerykanie. Ta różnorodnośc sprawia, że mamy tu tygiel kultur, że Tajwan jest ruchliwy, kolorowy, otwarty na świat. Natomiast Chiny, to tysiąclecia wielkiej kultury w tle, a na wierzchu mamy szarość i ogromne spustoszenie, którego dokonała rewolucja kulturalna. Potencjał olbrzymi, a na zewnątrz zubożenie. Gdy idziesz wieczorem ulicami miast Tajwanu, to wszystko żyje, pulsuje, kolorami, gwarem, samochodami, skuterami. Gdy o tej samej porze znajdziesz się w większości miast na kontynencie, to zobaczysz szare mury blokowisk, puste ulice, przemykających przechodniów. Zmiany w Chinach dokonują się w miastach wybrzeża, ale do wnętrza tego kraju docierają one bardzo powoli
Przechodząc od pytań wielkich, do Twojej sytuacji, spytałbym czego się nauczyłeś podczas pobytu na Tajwanie, o jakie doświadczenia jesteś bogatszy?
Uczę się otwartości. Brzmi to banalnie, ale chodzi o to, że gdy przebywasz wśród ludzi o tak innej mentalności, to musisz bardziej elastycznie na nich reagować. Doświadczam tu też Bożej obecności, działania Bożej łaski. Spotykam tu bowiem ludzi, którzy nie są chrześcijanami, a niosą w sobie tyle dobra, tyle pięknego człowieczeństwa, że mnie to zawstydza. Oni są mistrzami w wrażliwości na drugiego człowieka. To, co z zewnątrz wygląda na przesadną grzeczność, ma bardzo głębokie zakorzenienie. Wrażliwość tę widać nie tylko przez odniesienie do mnie, bo jest kimś wyjątkowym na tym terenie, ale we wzajemnym odnoszeniu się do siebie Chińczyków. Jeśli Izajasz mówi, o Słudze Jahwe, który nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka tlącego, to mam wrażenie, że taka postawa jest w naturze Chińczyków. Jeśli tu ktoś się pomyli i powie coś niezgrabnego, to nikt tego nie wykorzysta przeciwko niemu. Nawet chińskie dowcipy pozbawione są cynizmu, nie ma w nich ośmieszania kogokolwiek. Gdy mi się czasem wymknie sceptyczna czy cyniczna uwaga, to mam wrażenie, że nasi braci nie łapią o co mi właściwie chodzi.
Czy można czytać tę postawę Chińczyków, to ich piękne człowieczeństwo, jako działanie Ducha Świętego jako działanie łaski Bożej?
Niewątpliwie. Ale jeśli ktoś chciałby powiedzieć, że to jest punkt zaczepienia dla przekazywania Ewangelii, to tak nie jest. Wręcz przeciwnie. To jest fakt kłopotliwy dla apologetów. Każdy z misjonarzy musi sobie zadać pytanie: po co ja tu jestem, skoro tutejsi ludzie zawstydzają mnie swoją postawą. Co mam im do zaproponowania, skoro w społeczności opartej na tradycji chrześcijańskiej, mniej jest wcielonej Ewangelii niż wśród ludzi, którzy Jezusa nie poznali. Jeden z intelektualistów chińskich wyraził powszechne w potocznej świadomości pytanie: ?Jakiej miłości bliźniego może mnie nauczyć misjonarz przybywający z Europy, która wywołała I i II wojnę światową? Nawet nauczyciele języka chińskiego zadawali mi w dobrej wierze, bez żadnej złośliwości, z wielką szczerością podobne pytania: jak pogodzić głoszoną w Ewangelii miłość bliźniego z zawiścią, cynizmem, nieuczciwością panującą w społeczeństwie, które w 90 procentach składa się z katolików.
Wyzwaniem jest dla mnie w tej sytuacji pytanie, jak mówić o Panu Jezusie ludziom, którzy tu żyją. Nie wystarczy znać języka chińskiego, nie wystarczy przełożyć Ewangelii z dobrego polskiego, na dobry chiński, ani nawet opowiedzieć czym dla ciebie jest bycie zakonnikiem czy księdzem. Dodatkową trudnością jest fakt, że kultura chińska nie znosi abstrakcji. Przesłanka, rozumowanie, wniosek, nie mają żadnej siły przekonywania. Chińczyk patrzy na Twoją postawę. Jak się do niego odnosisz, ile jest w Tobie hojności, bezinteresowności, taktu. To, co mówisz, jest na n-tym miejscu. Nasza relacja ? w przekonaniu Chińczyków ? nie będzie się przecież rozwijać w oparciu o myśli czy słowa. A na płaszczyźnie czynów Chińczycy mnie zawstydzają. Wtedy staję w pokorze przed Panem Jezusem i mówię: ?Panie zrób coś, bo ja tu przybywam w Twoje imię?. Jeśli jednak misjonarz ujmie Chińczyków swoją postawą, to oni za nim w ogień pójdą. Spotkaliśmy ojca Rubena w Wanchin, z którym ludzi kochają rozmawiać. Był tu ojciec Paul Welte, który wiele lat pracował na Tajwanie i jako jeden z pierwszych jeździł z wykładami w na kontynent, który przeszedł na emeryturę i mieszka obecnie Augsburgu. Tajwańczycy do dziś go wspominają z wielką rewerencją, a gdy któryś z naszych braci jedzie do Europy, to zastanawia się, jak go odwiedzić. To są ludzie, którzy ujęli Chińczyków pełnym szacunku i pokoju sposobem odnoszenia się do nich.
Skoro słowo w głoszeniu Ewangelii jest n-tym miejscu, to czy nie wymaga przemyślenia na nowo charyzmat dominikański, który polega na głoszeniu słowa?
Spokojnie można głosić Ewangelię opowiadając ją w najprostszy sposób. Zwłaszcza jeśli potrafi się wskazać paralele pomiędzy jej przesłaniem a kulturą chińską. Istnieją na przykład paralele, między nauczaniem Jezusa i Konfucjusza. To w Chińczykach zostaje, to zapamiętują. Kłopotem może być natomiast głoszenie powinności, rozróżnianie tego, co jest grzechem, a co nim nie jest. Jeśli ktoś próbowałby mówić jeszcze takie rzeczy w duchu konfrontacyjnym, połajania wiernych, że na przykład nie byli przez kilka tygodni na mszy św., to poniesie fiasko. Pokrzykiwanie na Chińczyków prowadzi donikąd. Można powiedzieć i zostawić. Zasiać Słowo z nadzieją, że może kiedyś wyrośnie.
A jak to jest, gdy katolicy stanowią jeden procent społeczeństwa?
Tak, że możesz iść w Wielkanoc ulicą i nie masz najmniejszych szans zauważyć, że Chrystus Zmartwychwstał. Z Bożym narodzeniem jest trochę inaczej, bo dotarło tu Merry Christmas i Santa Klaus. Chrześcijanie są grupą tak małą, że pozbawioną społecznego znaczenia. Jeśli w rozmowach przedstawiasz się, że jesteś księdzem, to musisz być przygotowany na pytanie ?A kto to jest ksiądz?. A gdy ktoś wie coś niecoś na temat katolickich księży, to będziesz musiał odpowiadać dlaczego nie masz żony i z czego się utrzymujesz. Bycie tak niewielką mniejszością sprawia, że nie ma żadnej formy katechezy w szkole, a co za tym idzie, nauka religii oparta jest na szkółkach niedzielnych.
Na koniec zapytam, czy masz poczucie osamotnienia, tęsknoty za Polską?
Mam. Szczególnie właśnie w czasie świąt. Kościół jest tu bardzo młody i jeszcze nie wykształcił form świętowania Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. Podobnie w dzień Wszystkich Świętych. Mam tyle święta, ile sobie sam zorganizuję. Nawet w naszym klasztorze niedziela wielkanocna czy dzień Bożego Narodzenia nie różnią się od wszystkich pozostałych niedziel w roku. Trzeba sobie uświadomić, że większość wiernych w naszej parafii jest dopiero w drugim lub trzecim pokoleniem katolików. Ich dziadkowie czy pradziadkowie byli wyznawcami innych religii. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w Wanchin, wiosce od ponad wieku katolickiej, gdzie jeszcze pod koniec kwietnia spotkaliśmy dekoracje bożonarodzeniowe.
W świetle tego, co mówisz, zupełnie inaczej patrzę na zdjęcia, które pokazywały nam nauczycielki w Kaohsiungu. Widać było na nich Angelika przygotowującego świąteczne ciastka albo dbającego, by w oknach Centrum Life education widać było anioły i inne elementy świąteczne. Gdy je oglądałem, trochę się dziwiłem, czy trzeba uwieczniać przygotowania świąteczne. Teraz widzę, że są one gigantycznym krok w kierunku zagospodarowywania dziewiczego terenu.
Jestem pełen podziwu i nisko się kłaniam Anglikowi, że chce mu się robić takie rzeczy. To nie do pomyślenia dla Polaków, którzy od wieków tkwią w kulturze chrześcijańskiej, że są kraje, gdzie tradycję obchodów świąt trzeba dopiero tworzyć, że jeszcze są wielkie pola do zagospodarowania.
Po przylocie do Tokio sprawnie przemieszczam się w komunikacyjnej gęstwinie japońskiej stolicy. Drogę na lotnisko mam już opanowaną. Docieram do klasztoru. Stwierdzam, że cieszę się na powrót do miejsca, gdzie mam swoją celę. Nawet jeśli jest to moje miejsce na trzy tygodnie, to miło jest otwierać drzwi, na których umieszczono wizytówkę.
O czym teraz myślisz?