Notatki z Dalekiego Wschodu
Opublikowano 2009-04-28
Pędząc Shinkansenem z Tokio do Fukushima z prędkością ponad 300 kilometrów na godzinę, przybliżam się do braci, którzy pracują w tym rejonie Japonii. W ciągu najbliższych dni powinienem odwiedzić czterech polskich dominikanów. Gdy wychodzę z peronu, wita mnie ojciec Tomasz Pawelec, u którego spędzę najbliższe 24 godziny.
5.30 pobudka. 6.30 wychodzę z klasztoru. 7. 40 wsiadam do Shinkansena na stacji Tokyo. Przez pierwszą godzinę jazdy za oknem mam ciągle miasto. Najpierw typowo miejska zabudowa, potem przedmieścia. Po godzinie zaczyna zmieniać się krajobraz. Pojawiają się pola ryżowe, jakieś pagórki, wiosenna zieleń. Zadziwiające. Może coś pokręciłem, ale w szkole uczyli mnie chyba, że ryż można uprawiać tylko ręcznie. Tymczasem widzę jeżdżące po polach traktorki. Po półtorej godziny za oknem, po stronie zachodniej pojawiają się ośnieżone szczyty gór. Po dwóch godzinach wjeżdżam na Fukushima station, gdzie czeka na mnie ojciec Tomasz Pawelec OP. W ciągu prawie dwóch godzin przejechałem pociągiem 330 kilometrów, zatrzymując się sześć czy siedmiokrotnie na stacjach pośrednich.
Tomasz jest dyrektorem przedszkola, które mieści się w pomieszczeniach parafialnych. Uczęszcza do niego 90 dzieci, a pracuje 6 nauczycielek. To podobno bardzo wysoki w Japonii standard, by jedna nauczycielka miała pod opieką 15 dzieci. Zapewne dlatego bilans przedszkola wychodzi na zero i nie przynosi ono parafii żadnych dochodów. Obowiązkiem dyrektora jest administrowanie placówką i obecność na wszelkich oficjalnych spotkaniach i naradach, zwoływanych na różnych szczeblach dla dyrektorów przedszkoli. O godzinie jedenastej po pierwszą grupę dzieci przyjeżdżają rodzice. Wychodzimy z Tomaszem przed budynek, dostaję plakietkę, z japońskimi znalami, które oznaczają, że jestem ksiądz Paweł, żeby ktoś czegoś złego nie pomyślał jak zobaczy gajdzina (tak japończycy pogardliwe określają człowieka z zagranicy) pstrykającego zdjęcia przedszkolakom. Pierwszy etap rozchodzenia się dzieci do domów, to ogólna zabawa i bieganie po przedszkolnym podwórku. Fajne są reakcje dzieci na moje fotografowanie. Jedne za wszelką cenę chcą być sfotografowane, inne uciekają albo odwracają się, gdy zauważą, że w ich stronę kieruję obiektyw.
W środku Tomasz pokazuje mi poszczególne sale oraz opowiada o założycielu parafii i przedszkola, Szkocie, Dominiku Morrisonie, który w czasie wojny został źle potraktowany przez Japończyków, a po wojnie dostał od nich odszkodowanie i pieniądze przeznaczył na założenie parafii w Fukushima. Zawsze miło popatrzeć na rozkoszne przedszkolaki. Wchodzimy do jednej z sal podczas posiłku. Dzieci wcinają obiadek posługując się pałeczkami.
Po południu jedziemy na obiad. U podnóża ośnieżonych szczytów Tomasz zna knajpkę, w której serwują świeżo wyłowione z górskiego potoku ryby. Zamawiamy pieczoną rybę, coś w rodzaju naszego pstrąga. Jestem trochę przerażony, bowiem jeszcze nie jadłem ryby pałeczkami. Gdy staje przede mną talerz, rozglądam się za bardziej europejskim narzędziem, ale niczego nie znajduję, bowiem to nie Tokio, tylko prowincja, karta jest tylko po japońsku, a przy talerzu leżą tylko pałeczki. ?Nie mam wyjścia, musisz jeść pałeczkami? ? stwierdza Tomasz. Udało się. Żadna ość mi w gardle nie stanęła.
Po obiedzie mała wycieczka po okolicy. Fukushima położona jest w kotlinie i otoczona przez góry, z których najwyższe sięgają 1800 metrów npm. Na zachodzie są to góry wulkaniczne. Tomasz opowiada, że chodzenie po nich nie należy do największej przyjemności, bowiem zbocza to nie lita skała czy łąki, ale formacje porowate i łatwo się kruszące. Czasami dojście na jeden ze szczytów zostaje zamknięty, bo wyziewy wulkanu mogą być niebezpieczne dla ludzi. Z daleka wyglądają ładnie. Zwłaszcza, że tu, 300 kilometrów na północ od Tokio wiosna się dopiero zaczyna. Zieleń liści jest jeszcze bardzo świeża, delikatna kontrastująca z ciemną zielenią drzew iglastych. Wiele drzew właśnie teraz kwitnie.
Po powrocie nagrywam rozmowę z Tomaszem o jego powołaniu misyjnym, o przybyciu do Japonii, o nauce języka i mentalności Japończyków, o pracy w parafii i przedszkolu, o problemach tutejszego Kościoła. Tomasz nie rysuje wesołego obrazu. ?Perspektywa jest szara. Od dołu i od góry? ? stwierdza.
Od dołu jest lepiej, bo dopóki są wierni, którzy chcą się modlić, którzy chcą się gromadzić, to Kościół żyje. A tacy wierni są, choć w Japonii bolączką Kościoła jest fakt, że zaangażowanie parafialne przegrywa z każdym innym układem społecznym. Gdy Japończyk jest dzieckiem, które urodziło się w katolickiej rodzinie, to uczęszcza wraz z rodzicami do kościoła w niedzielę. Gdy rozpocznie gimnazjum, to wpada w tryby paradoksalnego systemu edukacji: wymagającego z jednej strony ogromnego wysiłku przy zdawaniu egzaminów, z drugiej nie gwarantującego odpowiedniego poziomu. W tym kraj rzeczą normalną są korepetycje. ?Jeśli dziecko z Fukushima chce się dostać na uniwersytet, to bez korepetycji nie ma szans. Poziom szkół publicznych jest zbyt niski?. Zatem gimnazjum, liceum i studia, to czas, gdy młodzież jest zbyt przeciążona nauką, by się pojawiać w kościele.
Gdy młody człowiek zaczyna pracować, to praca staje na pierwszym miejscu. Cały dzień w pracy, nadgodziny w pracy, wieczory na służbowych kolacjach, jak trzeba to weekendy też w pracy. Kiedy taki Japończyk ma znaleźć czas na Kościół? Czasami znajduje po przejściu na emeryturę.
Sformalizowane życie rodzinne też jest przed kościołem. Gdy katolicka rodzina zostaje zaproszona przez krewnych, to chcąc sprostać konwenansom, musi się pojawić w umówionym miejscu, nawet jeśli koliduje to z niedzielna mszą św. Jeszcze trudniejsza jest sytuacja katolików w małżeństwach mieszanych, bo wtedy nacisk ze strony niekatolickiej części rodziny jest jeszcze większy.
Podobnie jest w przypadku, gdy ktoś ma zobowiązania wobec swojego kwartału (czegoś w rodzaju wspólnoty mieszkańców) czy osoby starszej, która wymaga opieki (zagwarantowanej przez prawo). Japończyk za każdym razem staje przed dylematem: msza św. w niedzielę czy zobowiązania wobec którejś z relacji społecznych. Rozstrzygnięcie następuje często na niekorzyść tego pierwszego.
Jeśli chodzi o widok z góry, to gdy Tomasz przed 25 laty przyjeżdżał do Japonii, był jednym z Polaków, którzy przejmowali parafie od kanadyjskich dominikanów odchodzących na emeryturę. Teraz nie widać na horyzoncie nikogo, kto mógłby przejąć placówkę, gdy polscy dominikanie będą chcieli wrócić do kraju. Japońskich powołań jest mało, polskich Japończycy nie chcą. Już dzisiaj Japonia cierpi na niedobór kapłanów, więc jeśli tendencja się utrzyma, to trzeba będzie zamykać kościoły.
Wieczorem idziemy odprawiać mszę św. do sióstr z kongregacji Notre Dame. Mieszkają w domu w okolicy, którą można nazwać willową. Na co dzień pracują w prowadzonej przez siebie szkole (gimnazjum i liceum) dla dziewczyn. Tomasz udziela mi błyskawicznego kursu japońskiej etykiety. Kiedy zdjąć buty i jak powinny być ustawione, kiedy można chodzić w przygotowanych przez gospodynie laczkach, a kiedy trzeba się ich pozbyć i paradować w skarpetkach. Podczas kolacji będzie mi tłumaczył, że jeśli zaczynam jeść coś, czym zostałem poczęstowany, to powinienem wyrazić opinię natychmiast po przełknięciu pierwszego kęsa. Siostry: trzy japonki, mają miła kaplicę zrobioną w stylu japońskim. Rozsuwane ściany z papieru, na podłodze maty tatami… Po mszy siostry zapraszają na kolację. O ile wolno mi porównywać, to jest bardziej wysmakowana od posiłków chińskich, które jadłem na Tajwanie. Więcej dodatków, przypraw, produktów, które jem pierwszy raz w życiu, a nazw nawet nie próbuję zapamiętać. Daję się nawet namówić na surową rybę maczaną w sosie sojowym i doprawianą wasabi. ?Robisz to na własną odpowiedzialność? ? ostrzega Tomasz. ? ale gdyby były jakieś kłopoty, to mam polską wódkę?. Od kolacji minęło już kilka godzin i jak na razie żołądek się nie buntuje. Może jednak będzie OK.
O czym teraz myślisz?