Notatki z Dalekiego Wschodu
Opublikowano 2009-05-02
Jemy z ojcem Czesławem Forysiem śniadanie, rozmawiamy, pijemy kawę i ruszamy na objazd jego parafii. Oglądam cztery kościoły: zaczynamy od Iwaki, w którym stacjonuje polski dominikanin, potem jedziemy do Yumoto, do Onahamy i do Nakoso, gdzie kościół zamieniono już na przedszkole. Cały czas wysłuchuje opowieści z dwudziestoośmioletniej pracy misyjnej mojego współbrata.
Poniżej kilka nieautoryzowanych fragmentów naszej rozmowy:
Czesław Foryś OP: Na początku miałem kłopoty ze spaniem. Budziłem się w środku nocy i potem do rana nie mogłem już spać. Przyczyną była zapewne bardzo zmienna pogoda, a może jakieś inne przyczyny. Coraz gorzej się czułem, byłem cały czas zmęczony, a zacząłem chodzić do szkoły, by uczyć się japońskiego. To jest trudny język, bo ma zupełnie inną strukturę, dlatego uczenie się go wymaga koncentracji. Trudno o nią, gdy człowiek nie dosypia. Zacząłem więc wątpić, czy tu jest moje miejsce, powiedziałem już z braciom, że pewnie wrócę do Polski. Właściwie się już na to zdecydowałem, ale jeszcze się pomodliłem i poprosiłem Pana Boga o znak, co mam robić. Powiedziałem sobie, że otworzę z zamkniętymi oczami Pismo Święte i wskaże palcem na jakieś zdanie. Jeśli w tym miejscu będzie słowo ?nie?, to znaczy nie mam wracać do Polski. Jeśli będzie jakikolwiek inne słowo, to mam wrócić. Zamknąłem oczy, wskazywałem palcem zdanie. To był Sofoniasz 3,2. ?Nie słucha głosu i nie przyjmuje ostrzeżenia, i nie ufa Panu i nie przybliża się do swego Boga?. Gdy przeczytałem włosy mi się na głowie zjeżyły i nie miałem żadnej wątpliwości, że mam zostać, że nie mam po co wracać do kraju. Poszedłem do lekarza, dostałem leki nasenne, a potem kłopoty minęły. Potrzebne było zaufanie Panu Bogu. Dziś też mi dokuczają bóle reumatyczne i z tego powodu myślałem by wrócić do Polski. Pewnie bym to zrobił, gdyby był ktoś, kto mógłby mnie tu zastąpić.
To co teraz powiem, zrobię na odpowiedzialność pana Goto, od którego usłyszałem tę historię, bo nie byłem świadkiem tego zdarzenia. Pan Goto był godnym zaufania człowiekiem, a to, co mi powiedział, potwierdził ojciec Picher. Jest rok 1984. W kwietniu zostałem skierowany do Matsukicho [Fukushima ? przypis PK]. Pojechałem jeszcze do Tokio po swoje rzeczy. O godzinie 19.00 odbywała się przy kościele lekcja języka francuskiego. O tej godzinie jest już u nas w kwietniu ciemno. W trakcie lekcji zadzwonił do furty mężczyzna i po francusku powiedział, że jest polskim dominikaninem i nazwa się Władysław Paździor. Przyszedł zapytać, czy ojciec Czesław jest na miejscu, bo go zna i chciałby się z nim spotkać. Poproszono go do środka, wyjaśniono, że pojechałem do Tokio. Rozmawiał z nim ojciec Picher. Trochę z nimi pobył, pożegnał się i oddalił. Gdy wróciłem późnym wieczorem zdziwiłem się, co ojciec Paździor robi w Japonii. Znałem go dobrze, po pracowaliśmy razem w Tarnobrzegu, potem w Poznaniu, a gdy wyjeżdżałem do Japonii z klasztoru we Wrocławia, to on był tam duszpasterzem akademickim. Zadzwoniłem do mojego brata [również dominikanina ? przypis PK] i dowiedziałem się, że zmarł kilka godzin temu. To jest tym bardziej zadziwiające, że nikomu nie opowiadałem tu o tym człowieku i nie było szans, by koś znał jego nazwisko.
Pierwsze cztery lata pracy duszpasterskiej spędziłem w parafii w Matsukicho, w której proboszczem był ojciec René Picher, Kanadyjczyk. Doskonale rozumiał on ducha Japończyków i wiele się od niego nauczyłem. Obaj rozumieliśmy, że trzeba stworzyć przestrzeń do pracy duszpasterskiej. W parafii nie było domu parafialnego. Kiedy o. Picher pojechał do Kanady, a urlop przedłużył się z trzech miesięcy do półtora roku, bo zachorował, na radzie parafialnej ustaliliśmy z wiernymi początek przygotowań do budowy takiego domu. Nie mieliśmy jednak żadnych pieniędzy. W tym czasie zgłosiła się do mnie trzydziestoparoletnia Japonka z dwiema córkami, która poprosiła o chrzest dla siebie i dzieci. Opowiedziała mi swoją historię. Gdy zaszła w ciążę, lekarze orzekli, że jest to ciąża zagrożona, że będą poważne komplikacje i powinna zdecydować się na aborcję. Kobieta była absolwentką szkół prowadzonych przez siostry Notre Dame w Fukushima. Była tak przez szkołę ukształtowana, że zdecydowała się urodzić dziecko na własną odpowiedzialność. Cudem urodziła dziecko, ale lekarz powiedział, że w żadnym wypadku nie może dopuścić do następnej ciąży, bo będzie jeszcze gorzej. Gdy po dwóch latach znowu zaszła w ciążę, sytuacja się powtórzyła. Jeszcze większe naciski lekarzy na aborcję. Zrobiła postanowienie, że jeśli urodzi to drugie dziecko zdrowe, to się ochrzci razem z dziećmi. Szczęśliwie urodziła drugą córkę, a gdy minęły trzy lata zaczęła przygotowywać się do chrztu. Ja każdego przygotowuję indywidualnie, bo gdy próbuje się w grupie, to komuś coś wypadnie, ktoś zachoruje i grupa się rozpada. Nie da się skoordynować zajęć tak, by wszystkim pasowało. W ramach przygotowań czytaliśmy Ewangelię, potem Dzieje Apostolskie. Czytaliśmy między innymi fragment o tym, jak wierni sprzedają pola i majętności, a pieniądze składają u stóp apostołów. Tydzień później kobieta przychodzi z grubą kopertą. Wiedziała, że przygotowujemy budowę i nie mamy pieniędzy, więc ofiarowała swoje oszczędności. W kopercie było 100 manów. [man: 10 tysięcy jenów. Przypis PK] Za tydzień przyszła z następną kopertą. Były to pieniądze ofiarowane przez jej męża. Razem to było 20.000 dolarów, co stanowiło 10% przewidywanych kosztów budowy. Wtedy uwierzyłem, że budowa jest czymś realnym.
Kiedyś zgłosiła się do mnie 23-letnia Japonka Tomoko i poprosiła o przygotowanie do chrztu. Miała już do czynienia z siostrami w Fukushima i dosyć dobrze orientowała się w sprawach wiary, więc wystarczyło pół roku przygotowania. Po kilku miesiącach po przyjęciu chrztu okazało się, że jest chora na raka płuc. To był szok. Starałem się tłumaczyć, że przez skladaną przez nią ofiarę cierpienia, Bóg może udzielić wielkich owoców duchowych. To ją uspokoiło. Doradziłem jej modlitwę różańcową, która bardzo polubiła i spokojnie czekała na zbliżającą się śmierć. Zmarła 7 października, w dzień Matki Bożej Różańcowej. W swojej rodzinie była jedyną chrześcijanką, ale przed śmiercią poprosiła rodziców, by na jej grobie umieścili figurkę Matki Bożej. Grób nie był na cmentarzu chrześcijańskim. Żaden z kamieniarzy nie chciał podjąć się takiego zamówienie, bo żaden nie wiedział jak wyrzeźbić Maryję. Zdecydował się na to młody artysta amtor, który trochę rzeźbił i trochę malował. Postudiował albumy, pojeździł po kościołach. Dowiedział się, że w Agita jest cudowna figurka Matki Bożej, a gdy tam pojechał, zrobiła na nim wielkie wrażenie. Wykonał on bardzo ładną figurkę i w rocznicę śmierci nastąpiła ostatnia część pogrzebu, czyli złożenie urny w grobie, na którym stanęła poświęcona przez mnie figurka. Natomiast rzeźbiarz pojechał jeszcze raz do Agita i zapytał, co ma zrobić, by zostać katolikiem. Siostry skierowały go do Fukushima i trafił do mnie. Nazywał się Funajama Toru i miał wtedy 24 lata. W trakcie przygotowania do chrztu, ja mu powiedziałem: ty wykonałeś figurkę Matki Bożej dla Tomoko, a ona ci wyprosiła łaskę chrztu. Zapytał wtedy o adres, pod którym mieszkała. Gdy mu podałem, stwierdził że mieszkali w sąsiednich domach i pamięta Tomoko z tamtych czasów. Nawet kiedyś była taka sytuacja, że jego matka nie mogła odprowadzić go do przedszkola i poszedł z rok starszą Tomoko. Szybko jednak jego rodzina wyprowadziła się do innego miasta i stracili ze sobą kontakt. Na chrzcie przyjął imię Szczepan Maria, a po chrzcie jeszcze przez trzy lata uczęszczał na katechezę, zorganizował grupę młodzieżową. Kiedyś chciałem go włączyć w grupę wspierającą powołania kapłańskie, bo myślałem, że coś może z niego być, ale się nie zgodził, bo twierdził, że ma dużo pracy. Po roku przyszedł, przeprosił, że odmówił, ale był bardzo zaskoczony, bo właśnie zaczął myśleć o wstąpieniu do naszego zakonu. Ostatecznie wstąpił do seminarium diecezjalnego i dziś pracuje w Sendai. Okazało się, że Tomoko, która, kiedyś prowadziła go do przedszkola przez swoją śmierć doprowadziła go do chrztu, a potem do kapłaństwa i ofiara jej młodego życia nie poszła na marne.
Ostatnim punktem naszego objazdu parafii jest dotknięcie Pacyfiku. Wchodzimy na plażę. Czesław pokazuje mi najpierw skały podmywane przez ocean, na szczytach których, czepiając się resztek ziemi rosną drzewa. Od tego zjawiska wzięła nazwa miasta Iwaki [połączonego z dwunastu mniejszych osiedli], w którym żyje polski dominikanin: IWA ? skała, KI ? drzewo. Potem dochodzimy nad brzeg oceanu. ?To jest kraniec ziemi, dalej na wschód kontynent Euroazjatycki już nie sięga. Dalej zaczyna się już zachód? ? stwierdza Czesław. Za Pacyfikiem jest już Ameryka, a gdzieś przed nią linia zmiany czasu. Gdybym poleciał stąd prosto na wschód, miałbym szansę dogonić wczorajszy dzień. Można zatem powiedzieć, że parafia w Iwaki prowadzona przez Czesława jest najdalej na wschód wysuniętą parafią Eurazji.
O czym teraz myślisz?