Notatki z Ameryki
Opublikowano 2009-01-26
Żal opuszczać Polonię, Rosholt i Marcina. Przez minione trzy dni, w czasie których gościł mnie u siebie zrobił na mnie wrażenie człowieka bardzo ciepłego, pogodnego, życzliwego, spragnionego rozmowy, a jednocześnie nie narzucającego się, zostawiającego gościowi sporo miejsce. Jego pogoda ducha i dobroć tym większe na mnie robiła wrażenie, im więcej wiedziałem o jego stanie zdrowia.
Wczoraj przyjechał z Chicago Maciej, który w momencie gdy wystukuje te słowa na laptopie prowadzi naszego GMC jadącego z Rosholt do Minneapolis. Spokojnie mogę mu zaufać, bo od czasu gdy pół roku temu przybył do USA spędził za kierownicą 90 godzin i przejechał 6.000 mil.
Rano w Rosholt odprawialiśmy razem na mszę św. o 8.15. W drodze z plebani do kościoła miałem wrażenie, że się ociepliło. ?Chyba mróz trochę odpuścił? ? pomyślałem. Jakież było moje zdziwienie, gdy Marcin powiedział w zakrystii, że mamy ?26°C. ?Chyba się przyzwyczajasz do Wisconsin? ? stwierdził, gdy usłyszał, jakie miałem wrażenie termiczne. Dzięki dzisiejszej mszy mogłem zobaczyć ja wygląda liturgia w dzień powszedni. W kościele było 12 osób. Przy ołtarzu Marcin, stały diakon James, mężczyzna czytający lekcję oraz Maciej i ja. W ławkach siedem osób. Marcin mówi, że w poniedziałek jest zawsze najmniej ludzi. W następne dni ich liczba się zwiększa, tak że dochodzi nawet do 30-40 osób. ?Po niedzieli, czują się nasyceni Panem Bogiem, potem zaczyna Go im brakować? ? tłumaczy.
Marcin, tak jak czyni to codziennie, mówi kazanie. Wczoraj wieczorem żegnał nas stwierdzeniem, że musi je przygotować. Nie dam sobie głowy uciąć, ale mam wrażenie, że przede mszą położył kartkę z przygotowaną homilią. Na końcu mszy odmawiamy litanię do św. Pawła. W tej parafii, w każdy dzień tygodnia odmawia się litanię do innego patrona.
W ciągu dnia Marcin proponuje Maciejowi, że może mu odstąpić ponad 600 tekstów modlitwy powszechnej. ?Przez minione lata układałem teksty modlitw i wpisywałem je w komputer. Teraz mogę z nich korzystać, kompilując poszczególne wersje. Bo czasem tak jest, że człowiek nie ma czasu przygotować się solidnie do mszy. Kazanie przygotuje, ogłoszenia przygotuje, a do mszy ma 10 minut i nie zdąży przygotować wprowadzenia, wezwań i zakończenia modlitwy powszechnej. Wtedy korzystam z przygotowywanych wcześniej wzorów? ? opowiada. Z jednej strony mnie to dziwi, bo sam często improwizuję modlitwę powszechną, a z drugiej podziwiam Marcina. Jego staranie o przygotowanie każdej liturgii jest imponujące. Widać że msza św. jest w prowadzonych przez niego wiejskich parafiach ?źródłem i szczytem działalności Kościoła?.
Gdy msza się kończy i wracamy do zakrystii, patrzę na zegarek. Msza trwała 35 minut. Po mszy Maciej zwrócił mi uwagę, że nie było przekazania znaku pokoju. Podobno w wielu kościołach amerykańskich, starających się o staranne, tradycyjne odprawianie liturgii, opuszcza się ten znak liturgiczny.
Całe śniadanie, podczas którego zajadam Colorado Omlet w IHOP rozmawiamy o wojsku. Tak naprawdę, to Marcin próbuje namówić Macieja, by wszedł na ścieżkę wiodącą do tej posługi. ?W US Army, to znaczy nie licząc Navy, Marines i Air Force potrzeba 450 księży katolickich by obsadzić każdy fort jednym kapelanem. A jest ich zaledwie 80. Żołnierze bardzo potrzebują posługi księdza. Bywało, że jedna jednostka kradła mnie drugiej. Jechałem odprawić gdzieś mszę św., a żołnierze urządzali zasadzkę, porywali mnie do swojej placówki. W wojsku zawsze jesteś potrzebny. W okopach nie ma ateistów. Wtedy gdy jedziesz z żołnierzami na wojnę, drzwi do Ciebie się nie zamykają. Chłopaki przychodzą pogadać, popytać, wyjaśnić wątpliwości, wyspowiadać się. Mi osiem lat minęło, jakby to był jeden dzień. Sam wybierzesz, ale jeśli miałbym Ci radzić, powiedziałbym idź w to? ? przekonuje Marcin Macieja. ?Tylko ja nie wiem czy to powołanie, czy pokusa? ? odpowiada Maciej.
Przed wyjazdem z Polonii umówiłem się z siostrą Alicją, znajomą misjonarką Chrystusa Króla, czyli zakonnicą, co to wszystko dla Boga i Polonii zagranicznej, która na co dzień pracuje w Chicago. Jechała ze swoim kolegą cztery godziny, byśmy mogli chwilę porozmawiać. Marcin zaczął ją od razu namawiać, by przyszła pracować do jego parafii. ?Przecież tu jest Polonia, a waszym charyzmatem jest praca dla Polonii. Poza tym w Chicago jest za dużo sióstr? ? przekonywał. Alicja odpowiadała, że da mu adres do przełożonej generalnej. ?Jeśli ona się zgodzi, to ja bardzo chętnie? ? obiecuje. Nasze największe zdziwienie wywołał jednak fakt, że Alicja pochodzi z Kazimierza Biskupiego, w którym stał kiedyś dwór Mańkowskich. Urodził się tam ojciec Marcina, a on sam odprawiał w tamtejszym kościele swoją mszę św. prymicyjną. ?Będę musiał powiedzieć babci, że spotkałam panicza Marcina? ? ucieszyła się Alicja. Nadziwić się nie mogę: taka wielka Ameryka, a tu dwoje ludzi z Polski, w różnych pokoleń i zakonów znajduje punkt wspólny.
Tuż przed wyjazdem zapytałem Marcina, czy czuje się dominikaninem, skoro tak naprawdę żyje teraz życiem księdza diecezjalnego, proboszcza parafii. Odpowiedział ?Zawsze miałem powołanie misyjne, chciałem wyjechać i być tam, gdzie brakuje kapłanów. Miałem pojechać na misje do Ekwadoru, bo nadeszło zaproszenie od tamtejszego biskupa, dominikanina. Ówczesny prowincjał, Michał Mroczkowski zgodził się nawet na mój wyjazd. Wkrótce jednak nastał nowy prowincjał, który stwierdził, że wyjazd do Ekwadoru nie ma sensu. ?Albo będziesz misjonarzem w Japonii, albo z Polski nie wyjedziesz? ? usłyszałem. Pojechałem do Japonii. Byłem tam pięć lat i nie mogłem dłużej wytrzymać. Na samym początku powiedzieli mi, że mam sobie znaleźć jakieś hobby, by nie zwariować, by mieć zajęcie. Paranoja. Póki byłem w Tokio na kursie językowym, jakoś jeszcze wytrzymywałem. Potem wysłali mnie do Nikomatsu, gdzie miałem w niedzielę piętnaście osób na mszy, a w dzień powszedni dwie, trzy, z których najmłodsza była w wieku mojego ojca. Nie miałem szans nawiązać kontaktu z Japończykami, bo od rana do nocy byli w pracy. Stwierdziłem, że chcę działać, że chcę być dla ludzi, a taka forma życia jest ponad moje siły. Spotkałem kapelana armii amerykańskiej, który przejeżdżał przez Tokio i zacząłem myśleć o pracy w US Army. Gdy powiedziałem o tym prowincjałowi japońskiemu, to się rozpłakał, ale nawet to nie zmieniło mojej decyzji, zwłaszcza, że miałem już zgodę prowincjała polskiego, Tadeusza Marka. Gdy skończyłem karierę wojskowego wiedziałem, że w Polsce jest mnóstwo powołań i nikt tam na mnie nie czeka, że polscy dominikanie poradzą sobie beze mnie, a w USA wiele parafii pozostaje bez duszpasterza i nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja miała się zmienić. Mogę więc wypełnić jedno puste miejsce. Zostałem i żyję w warunkach misyjnych. Jeśli jacyś dominikanie pojawiliby się w diecezji, to też nie będą wiedli życia konwentualnego, tylko zostaną rozrzuceni po parafiach czekających na kapłana. Żyję więc jako dominikanin w warunkach misyjnych i staram się realizować charyzmat głoszenia Ewangelii tam, gdzie nikt inny tego nie zrobi?. Pytam czy jako misjonarz, chce być pochowany w miejscu swojej pracy. ?Co to, to nie. Chcę jeszcze popracować tu kilka lat i wrócić do Polski. A jeśli zdrowie nie dopisze i wcześniej odejdę z tego świata, to mam przyjaciół, właścicieli firmy pogrzebowej, którzy obiecali, że w takim wypadku wyekspediują mnie do kraju w pięknej paczce?.
Żal było opuszczać Polonię i Marcina. Przez minione trzy dni zrobił na mnie wrażenie człowieka bardzo ciepłego, pogodnego, życzliwego, spragnionego rozmowy. Jego pogoda ducha tym większe na mnie robiła wrażenie, im więcej wiedziałem o jego stanie zdrowia. W ostatnim czasie przeszedł dwie poważne operacje kręgosłupa i aktualnie chodzi w gorsecie, który umożliwia mu poruszanie. Ma wysokie ciśnienie, jest po zawale i ma wszczepione bajpasy. Jako cukrzyk musi codziennie przyjmować siedem zastrzyków insuliny. Mówiąc o operacji przepukliny, macha ręką: ?To są drobiazgi?. Mimo tych wszystkich schorzeń uśmiecha się, żartuje, chce być pomocny, ciągle jest aktywny. ?W każdej chwili mogę stąd odejść. Nic mnie tu nie trzyma. Jedyną moją własnością jest track. Najwięksi moi przyjaciele, św. Marcin i św. Tereska są po tamtej stronie. Jeśli Pan Jezus, powie, że dosyć przebywania na ziemi, to będę odchodził bez żalu? ? mówi.
Wyjeżdżam ze znacznie cięższą walizką niż przyjechałem. Marcin obdarował mnie prezentami. Prosił też o przekazanie podarków braciom w Polsce. ?Rzadko się odzywają, na maile nie odpowiadają, ale co tam. Przy okazji powiem im po żołniersku, co o nich myślę. Może jak dostaną przesyłkę, to sobie przypomną o moim istnieniu? ? stwierdza. ?To złoty człowiek. Da ci wszystko co ma, nawet jak o nic nie prosisz. A jak poprosisz, to da Ci więcej niż ma. Zadłuży się, żeby Ci dać? ? komentuje Jacek gdy opowiadam mu o prezentach.
O czym teraz myślisz?